Addo Elephant National Park

Park słoni znajduje się w południowej części RPA pomiędzy Port Elisabeth a East London. 12.01. 2011 roku przekroczyliśmy bramę pierwszego parku w Afryce. Po parku jechaliśmy wypożyczonym samochodem z Avisa w Kapsztadzie. Nie był to samochód z napędem 4×4. Celem był Camp  Matyholweni. Godzina była 3 po południu. Przy wjeździe do parku dowiedzieliśmy się, że mamy jeszcze kawał drogi do przejechania w ograniczonym czasie i z ograniczoną prędkością poruszania się po parku. Camp Matyholweni był czynny w godzinach od 7 rano do 4 po południu, a zalecana maksymalna prędkość jeżdżenia wynosiła 40 km/h. Chcieliśmy nocować w domku w Parku, a nie w dzikim miejscu i chcieliśmy zachowywać się z szacunkiem do zwierząt. Była to niezwykła przejażdżka, gdzie trzeba było wybierać albo obserwowanie zwierząt i niedozwolone spanie w samochodzie albo jechanie nie więcej niż 40 km/h i bezpieczną noc w cottage nr 5. Uważnie mijaliśmy rodziny słoni. Zatrzymaliśmy się obok jednej rodziny, która jadła. Słonie bardzo dużo czasu poświęcają na jedzenie.

„Przekonaliśmy się ze zdumieniem, że Samson[1] pożywił się tego dnia sześćdziesięcioma czterema gatunkami roślin, poświęcając zaledwie cztery godziny i dwadzieścia dwie minuty na czynności inne niż jedzenie[2]”.

Przepuszczaliśmy guźce, które wyszły nam na drogę. W ostatniej chwili dotarliśmy na miejsce. Dostaliśmy klucz do pokoju, rozpakowaliśmy się i rozejrzeliśmy. Domek był zbudowany z drewna, wysoki, spadzisty dach był pokryty strzechą. Położyłam się na łóżku i pomiędzy krokwiami wypatrywałam pajęczyn, może i innych mieszkańców. Tomek zwrócił moją uwagę na płytki w kuchni.

Zobacz jakie oryginalne, ale… zaraz chyba takiego wzoru nie było, jak weszliśmy.

Nie było, bo on jest żywy.

Podeszliśmy do pająka, który był wielkości rozłożonej dłoni Tomka, (on zawsze mierzy dłonią, łokciem, lub krokami). Pająk nawet nie drgnął, chciał nas nadal zmylić, ale już wiedzieliśmy, że to nie jest wzór na płytkach ściennych, i jak tylko odejdziemy zmieni kierunek. Tomek znanym sposobem harcerskim wziął stojący na parapecie słoik i nakrył go nim. Zamknął zakrętkę i wypuścił przez okno. Byliśmy zadowoleni, wtedy jeszcze nie zastanawialiśmy się, czy to jest pająk, który skacze, czy ma jakieś inne umiejętności, by się bronić. Wieczorem rozpaliliśmy małe ognisko na palenisku zamocowanym na tarasie. Stał tam stół, krzesła. Altanka miała drewniane, ażurowe belki  po bokach, a na park roztaczał się szeroki horyzont dzikiej roślinności. Słońce poczerwieniało i chowało się w górach. Blask naszego ognia uspokajała nas, ale stek wołowy, który się na ogniu podgrzewał wydawał aromat smacznej pieczeni. Siedząc tak i krojąc warzywa do sałatki zastanawiała się, jak żyją te zwierzęta w tym Parku. W końcu już widzieliśmy i słonie i guźce, ale na ulotce były pokazane wszystkie zwierzęta łącznie z lwami, hienami i lampartami. Po skończonej kolacji poczuliśmy się niezwykle pewnie i postanowiliśmy, że przejdziemy się na spacer po Parku. Ustaliliśmy, że nie będzie to długi spacer, ale dojdziemy do bramy, która nas niezwykle intrygowała. Szliśmy powoli, na zmianę szurając i tupiąc, by  przypadkiem nie prześlizgnął się między naszymi nogami jakiś wąż. Jak wjeżdżaliśmy do Parku przy bramie Matyholweni zatrzymaliśmy się przed kilkumetrową zasadzką z drutów kolczastych. Jednak gospodarz tej części Parku zachęcił, byśmy śmiało przejechali po tych drutach. Teraz idąc tam rozmawialiśmy o tym, czy na noc ta brama jest zamykana, czy nie. Raczej stawialiśmy na to, że jak tylko tam dojdziemy zobaczymy zamkniętą bramę. Okazało się, że nie . Brama była otwarta, druty rozpostarte na kilka metrów. Z podekscytowaniem stanęłam przy bramie, by mi Tomek zrobił zdjęcie. Rano wybraliśmy się na przejażdżkę po Parku. Kilka godzin jeździliśmy obok pasących się na trawach rodzin zebr. Przystanęliśmy przy słoniach, które wspinały się do góry w stronę wysokich liści drzew. Jeden słoń wydał mi się zabawny, stał, wciągał wodę z kałuży i opryskiwał nią grzbiet. Stanęłam w niezbyt bezpiecznej odległości na jednej nodze, by mnie Tomek sfotografował z tym słoniem. Potem jeszcze kilka razy wychodziliśmy z samochodu, aby lepiej zrobić zdjęcia. Podjechała do nas kobieta i powiedziała:

-Dla Waszego bezpieczeństwa wsiądźcie do samochodu, i już nie wysiadajcie. Zobaczcie tam – Skierowała palec w przeciwnym kierunku, niż patrzyliśmy.

W pożółkłych, płowych trawach przemierzał lew. Widać było jego grzbiet, który mógłby imitować wyschłe kwiaty na źdźbłach trawy. Czasami podnosił się w swobodnym chodzie i wysuwał ponad trawy grzywę, która również mogłaby grać rolę wysuszonych na łące krzewów. Chyba nie był głodny, bo gdyby polował starałby się zamaskować i ukryć, przyczaić i zaatakować. Ten moment zatrzymania w Addo Elephant National Park pozostał w mojej głowie, aż do dziś. Po kilkugodzinnej wyprawie, wróciliśmy do naszego przytulnego domku. Tomek postanowił, ze pójdzie do gospodarza, który mieszkał kilka domków obok i pokaże mu ciekawe zdjęcia lwa, które zrobiłam. Opowiedział też o naszym nocnym zrealizowanym pomyśle. Gospodarz posłuchał, włączył swój aparat i pokazał całą lwią rodzinę siedzącą obok bramy, przed którą kilkanaście godzin temu staliśmy, może lekko niepewnie, ale raczej lwy, gdyby były głodne nie zwracałyby uwagi na naszą nieśmiałość. Tylko potraktowałyby nas zgodnie z prawami natury. Gospodarz dodał:

To jest zdjęcie sprzed tygodnia.

Tego dnia 13.01.2011 roku już wyjeżdżaliśmy z Parku w dalszą drogę, znacznie ostrożniejsi.

[1] Samson – słoń, którego Dawid Sheldrick uratował od śmierci, gdy był mały.

[2] Daphne Sheldrick, Afrykańska Love story. Miłość, życie i słonie, s. 145

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *