Delta Okawango jest największą na świecie śródlądową Deltą utworzoną przez rzekę Okawango. W 2014 roku została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Właśnie w tym roku odwiedziłam to miejsce.
Samochodem po kempingach w Botswanie
Po powrocie z Namibii moja miłość do Afryki wzrosła jeszcze bardziej. Plan na kolejny rok zakładał podróż do Botswany, był to kolejny kraj w południowej części Afryki. Wyprawa przesunęła się w czasie i wylot nastąpił 5 lutego 2014 roku. Dolecieliśmy do Johanesburga. Tam wypożyczyliśmy samochód z napędem na cztery koła. Sprawdzony pojazd już w Namibii okazał się świetnym rozwiązaniem w Botswanie. Tym razem nie mieliśmy nikogo w Botswanie, z kim moglibyśmy porozmawiać, zapytać o drogę lub podzielić się nowym doświadczeniem. Wypożyczalnia samochodów Bushlore nie brała żadnej odpowiedzialności. O czym przekonaliśmy się bardzo szybko. Wypożyczony samochód był domem na czas, gdy chcieliśmy być blisko przyrody, a w Botswanie były to wszystkie miejsca, jakie odwiedziliśmy. Samochód na dachu miał namiot, który nazywałam pokojem sypialnym. Wchodziłam tam po drabinie. Potem klękałam na grubym materacu, układałam prześcieradło, oblekałam śpiwory i poduszki w poszwy. Wkładałam w kieszenie przyszyte do ścian latarkę, dokumenty, aparaty, dzienniki podróży, mapy, książki. Zawsze najpierw urządzałam sypialnie potem porządkowałam przedsionek, kuchnię. Walizki z ubraniami pozostawały na tylnych siedzeniach w samochodzie. Z przodu pozostawiałam ręczniki i kosmetyki. W środku samochodu wbudowana była lodówka, były też półki na podstawowe naczynia oraz kuchenka. Na drzwiach na stałe przyczepione zostały płócienne rękawy na sztućce, na zapałki, spraye przeciwko komarom. Rano jednym ruchem powtarzałam te czynności, ale chowając wszystkie najważniejsze przybory sypialniane do środka samochodu. Tomek składał namiot, drabinkę, spinał klamrami dach, odsuwał przedsionek. Po śniadaniu układałam rzeczy kuchenne na miejsce. Tomek odpalał samochód, jeszcze tylko jedno spojrzenie, czy wszystko po sobie sprzątnęliśmy czy nic nie zostawiliśmy i w drogę. Właściciel Bushlore, od których wypożyczony został samochód pozwolił mi przykleić napis Cheetah Studio. Wtedy już zaczynałam prowadzić bloga właśnie o tej nazwie. Na początku przygotowywałam zdjęcia do kalendarzy i one były główną zawartością strony, później dopiero bo w 2018 roku zaczęłam wprowadzać posty na podstawie moich dzienników podróży, które systematycznie prowadziłam w każdej podróży. Całą drogę z Johanesburga po Botswanie przemierzyliśmy samochodem. Byliśmy jeden dzień na campingu przy granicy z RPA, dwa dni w rezerwacie nosorożców, dwa dni na Pustyni Kalahari. Tam dowiedzieliśmy się, ze ludzie liczą się tu zupełnie mniej niż zwierzęta. Można powiedzieć, ze na szczęście to nie nas spotkało, tylko inni przekonali się o tych prawach, ale było to bardzo przykre. Pewna para turystów, która pojechała w głąb Pustyni, zgubiła się. Telefony ich nie działały, woda się kończyła. Spotkali turystów, którzy przejeżdżali i byli chętni pożyczyć telefon satelitarny. Skorzystali. Zadzwonili do parku Kalahari. Na recepcji odebrali strażnicy.
-Halo, Park Kalahari, słucham.
-Potrzebujemy pomocy, nasz samochód zakopał się w pisaku.
-Przepraszam, ale zadzwoniliście pod zły numer.
-Jak to?
-My nie zajmujemy się pomocą dla ludzi, tylko pomagamy zwierzętom. Proszę zadzwonić do wypożyczalni, z której wzięliście samochód.
-Proszę nam pomóc, jesteśmy tu od trzech dni, kończy nam się woda i jedzenie.
-Przykro nam, ale nie pomożemy. To nie należy do naszych obowiązków. Zadzwońcie do wypożyczalni, z której wypożyczyliście samochód.
-Ale to jest w RPA.
-To zadzwońcie do RPA.
Zadzwonili od Bushlore. Poczekali dwa dni aż przyjechała pomoc z Johanesburga i pomogli im wygrzebać koła samochodu z piachu.
Dokładnie rozumiem, co przeżyli, bo jeżdżenie po Kalahari zostanie w mojej pamięci na całe życie.
Delta Okawango -Maun
Stamtąd udaliśmy się w region Delty Okawango. I w tym poście zatrzymam się na wspomnieniach z tego miejsca. Gdy dojechaliśmy do Maun miasta ( 50 tysięcy mieszkańców) położonego w północnej części Botswany w pobliżu Delty, zatrzymaliśmy się kilka dni na kempingu Audi Camp. Na kempingu od rana do wieczora słyszałam i widziałam wiewiórki. Wydawały charakterystyczne dźwięki mowy zupełnie inne od tych, które znam z naszego domowego ogrodu w Podkowie Leśnej. Były głośne i trzymały dystans. Czasami ich odgłosy przypominały mi nienaoliwioną huśtawkę. Na Camp Audi codziennie o 18. przychodził mężczyzna z ochrony i siadał w odległości 100-150 metrów od naszego paleniska. Codziennie rozpalaliśmy ogień w przeznaczonym do tego miejscu. Nieraz przygotowywałam tam jakiś posiłek. Częstowałam go, zjadał, wypijał piwo i nadal siedział, tak jakby go miało nie być. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie, trudno było mi się przyzwyczaić do jego obecności.
Rano przychodził młodszy od niego chłopak i wyciągał z kosza na śmieci odpadały, przychodziła również kobieta, przechadzała się, w ręku trzymała pióra, wycierała kurz, popiół osadzony na płytkach paleniska.
Na terenie campu była restauracja, jedliśmy tam kolacje, przychodziły koty, łasiły się i dostawały, to co chciały. Miejsce było bardzo ładne. Teren był ogrodzony od strony jednego z nurtów rzeki Okawango. Na Camp Audi był też basen. Turystów było niewielu, zdecydowanie więcej było osób z obsługi niż gości.
Spływ rzeką Okawango
13 lutego Tomek zorganizował spływ rzeką Okawango. Możliwe było spotkanie z krokodylem, które mieszkały w tej rzece, ale na szczęście więcej spotkałam cudownych ptaków. Rzeka porośnięta była liliami wodnymi. Nasz kapitan łodzi zebrał lilie i zrobił mi z kwiatów naszyjnik. Wycieczka była długa, czasami wyłączałam się, bo przyroda, ptaki przykuwału uwagę, ale przez cały czas bałam się, że spotkamy krokodyla. To właśnie tam dowiedziałam się, że mieszkańcy Delty Okawango nie boją się krokodyli.
-Dlaczego nie boisz się krokodyli ?
-Bo znam ich od dzieciństwa. I dodał patrząc na Tomka. Bardziej niebezpieczne są kobiety, niż krokodyle. Zaśmiał się, Tomka też to śmieszyło. Pozostałam sama na tej skromnej, wąskiej łódce i patrzyłam w wodę, która czasami miała zielonkawą barwę, a rośliny kłębiły się w niej pomiędzy olbrzymimi liśćmi lilii. Tylko wiatr i ruch silnika łódki podnosił je. Wtedy myślałam, że zobaczę zamiast lilii oczy krokodyla. Płynęliśmy długo, rzeka przyciągała ptaki, lilie kwitły, mieszkające w pobliżu kobiety przychodziły na brzeg i czerpały w wielkie wiadra wodę, potem wkładały wiadra na głowę. W końcu nasz przewodnik zaproponował byśmy podpłynęli do ptaka, który wysiadywał jajka. Znów była to krępująca sytuacja, w której się znalazłam.
Z jednej strony chciałam podejrzeć wysiadywanie młodych, ale okazało się, że wiązało się to z tym, by nasz przewodnik odgarnął trzciny kijem i pokazał nam przestraszoną matkę. Rozłożyła pazury wokół brzucha, by chronić się i przed zaczepkami. Tylko tyle mogła. Zrobiłam jej kilka zdjęć, nie odfrunęła, wytrwała ten moment, aż odpłynęliśmy.
Lot nad Deltą Okawango
Następnego dnia 14 lutego Tomek zrobił mi prezent na święto, które nazywa się świętem zakochanych. Nie zbyt dobrze rozumiał sens tego święta, ale przy mnie starał się przynajmniej nie krytykować powodów do świętowania. Dla mnie każdy czas, by świętować jest dobry. Kiedy tylko mogę okazuję swoje uczucia bliskim i obdarowuję ich prezentami, dlatego nawet święto, które ustanowione zostało później niż miałam możliwość się do niego przyzwyczaić w dzieciństwie. Stało się dla mnie powodem do celebrowania. Tomek to już dobrze rozumiał i 14 lutego 2014 roku kupił dla nas lot nad Deltą Okawango. Co to oznaczało ?
Pojechaliśmy na lotnisko, ale nie naszym samochodem, bo nasz musielibyśmy wtedy złożyć i znów po powrocie rozkładać. Na lotnisku czekał już na nas pilot i mały samolocik typu awionetka. Wsiadłam do środka, pilot usiadł na pierwszym siedzeniu za sterem, a na tylnym i ostatnim zarazem siedział Tomek i ja. Samolot nazywał się Avgas 100 LL. Pilot był młodym chłopakiem ubranym w zieloną- a dokładnie zgniłą zieleń firmową koszulkę oraz krótkie spodenki w kolorze jasnej khaki. Samolot wzbił się nad ziemią. Przygotowałam aparat z długim obiektywem i obserwowałam miejsca, gdzie mogłabym zobaczyć zwierzęta. Byłam niesamowicie podniecona możliwością oglądania przyrody z takiej wysokości.
Sprawiało mi to wielką radość. Tomek siedział spokojnie i raczej nie podobały mu się moje wyrazy zachwytu i szybkie ruchy wstawanie i odchylania się z drugiej strony okna, które nieraz powodowały lekkie zawirowania w równowadze samolotu. Widziałam słonie, które szły po wilgotnych trawach, matka szła pierwsza, obok niej młode słoniątko i dwa słoniki trochę większe trzymały się blisko matki. Razem było 10 słoni. Cała rodzina wybrała się w poszukiwaniu wody.
W Delcie o tej porze było więcej traw niż naturalnych zbiorników wody. Niektóre w kształcie długich nitek inne bardziej okrągłe, jak oczka wodne przyciągały do siebie zwierzęta, które swobodnie poruszały się po tym terenie. Większa część Delty pokryta była trawami, trzcinami, gdzieniegdzie pojawiały się palmy blisko siebie rosnące. Latałam nad Deltą około godziny, byłam zachwycona. Tomek wspominał później, że modlił się, byśmy nie spadli, bo życie byłoby tam dla nas bardzo trudne. Dla mnie ten czas w powietrzu był zajmujący, obserwowałam, fotografowałam, i jak wiedziałam, że kończy się nasza przygoda, było mi zwyczajnie smutno.
Podróż w nieznane
W Audi Camp byliśmy jeszcze tylko jeden dzień. Potem jechaliśmy do Nata miejscowości znajdującej się prawie przy granicy z Zimbabwe. Zaraz po wyjechaniu z Maun na terenie Makalamabedi musieliśmy się zatrzymać. Strażnicy pytali :
– Gdzie jedziecie ?
– Skąd Jedziecie ?
– Gdzie byliście ?
-Proszę prawo jazdy!
Potem samochód miał przejechać po kwadratowej macie nasączonej wodą. Następnie ja musiałam stanąć na tej macie i przejść. Jak zwykle miałam sandałki, bałam się, żeby moje stopy nie przesiąkły wodą na macie. Potem Tomek za mną Był to tak zwany VETERINARY CHECK POINT. Przez tę matę przejeżdżał każdy samochód, który jechał tą drogą. Czułam się fatalnie wchodząc do tej kałuży. Dalsza droga też była gehenną, dziury w asfalcie, klejone nierówne łaty. Jechało się bardzo ciężko. Wjechaliśmy do parku Makadikgadi PANS National Park. Krajobraz był monotonny, to znaczy równinny. Po przejechaniu 70 km wzdłuż roślinności krzaczastej pojawiły się palmy, jak również widziałam kilka żyraf przy drodze. Na drogach było bardzo niewiele oznaczeń dla turystów. Tablice informacyjne, jak daleko i ile pozostało kilometrów do danego miejsca byłby sporadyczne. Drogi objeżdżają miasta, co jest dużym ułatwieniem. Rzadko widziałam ograniczenia prędkości, na trasie z Maun do Nata był jeden radar. Droga była oznaczona z ograniczeniem do 120km/h. W ciągu tej drogi zmienialiśmy kierunek kilka razy, tak trudno było wybrać właściwą drogę. Chciałam dotrzeć do Wodospadów Wiktorii. Dlatego pojawiały się pomysły, by jechać od razu w kierunku Kasane albo do Sevuti jako pośrednie rozwiązanie. Droga, którą jechaliśmy nie ułatwiała nam wyborów. Tomek chciał już wracać do Joahnesburga, i planował stamtąd przylecieć samolotem do wodospadów Wiktorii. Byłam przeciwna, wiem, że nieraz warto się wracać, ale nie teraz, na to nie byłam gotowa. Loty z Maun do Kasane były we wtorki i czwartki. Dzień, w którym podróżowaliśmy była niedziela. Po trudnej drodze fizycznie i mentalnie dotarliśmy do Nata. Był 17 lutego 2014 rok. Nie spaliśmy już na campie tylko w domku. Obok nas okazało się, że tez tego samego dnia zameldował się Piter ze swoją żoną Linette. Oboje mieszkali w Zambii i byli producentami masła orzechowego. Piter pochodził z Zimbabwe a Linette z RPA. Przy kolacji w Nata spotkaliśmy się przy jednym stoliku.
-Czy to prawda, ze do 2015 roku biali mieszkańcy RPA maja oddać swoje ziemie ?
-Tak, już to robią i nie dostają żadnego ekwiwalentu- odpowiedziała Linette.
-Czytałam, że zrobili tak w Zimbabwe.
-To jest prawda. Musieliśmy się stamtąd wynieść. Odwiedziłem kraj po latach i zobaczyłem zgliszcza po tym, co było. Zniszczone i zaniedbane lodge, po prostu brak gospodarza.
Gdy opowiedzieliśmy o naszym pobycie na Kalahari. Piter przybliżył nam realia dzikich zwierząt.
-Mojego przyjaciela lew zjadł pod prysznicem nad Zambezi w Zimbabwe na kempingu. Cała rodzina widziała, jak lew wlókł go po trawie, potem ślad po nim zaginął. Nie znaleźli jego ciała.
Piter i Linette namówili nas, byśmy pojechali do Livingstone czyli w pobliżu wodospadów Wiktorii. Zaoferowali pomoc, że zaprowadzą nas tam, pomogą nam przekroczyć granicę. Zdecydowaliśmy się ruszyć razem z nimi. Nie wiedzieliśmy, co to oznacza. Na drogę wychodziły rodziny słoni, olbrzymie stada, które zostawiały ślady swoich odchodów, które mijaliśmy szerokim łukiem. Przejeżdżaliśmy wzdłuż lasów, które przypominały mi lasy świętokrzyskie ale i podkowiańskie. Były to sosny o wąskich pniach i dużych wysoko osadzonych koronach. Na trasie, którą jechaliśmy, była strefa do lądowania. Najpierw pojawiła się informacja, że za 1km jest airstrip (lądowisko) potem znak zakazu parkowania, następnie szeroki pas na środku ulicy. Na szczęście w tym czasie, gdy jechaliśmy żaden samolot nie wylądował. O tym , jak przekroczyliśmy granicę promem przez rzekę Zambezi w następnym poście.