Zakończył się Festiwal w Cannes. Miasto czerwonego dywanu zwija się. Zawinęłam do Cannes z buta z pobliskiego Mandelieu la Napoule. Szłam drogą wzdłuż morza. Odległość mierzyłam nietypowymi znakami statku, banana, domku, każdy kolejny zbliżał mnie do celu. Na plażach młodzi grali w siatkówkę, dzieci pluskały się w wodzie, a dorośli bawili się w piknik na piasku. Pierwsze co zobaczyłam to olbrzymie jachty i ekskluzywną „ToiToikę”. Na łodziach wyczuwałam popołudniową ospałość. Nikt już nie szykował się do rejsu. Gospodarze krzątali się w korpusie łodzi, jak po m1. Czasami ktoś wychodził na pokład, by znów po chwili ukryć się w swym gniazdku. Wybrzeże Cannes żyło schowanym splendorem. Miasto nie pozostawiło żadnych wspomnień, ani niedosytów. Jednak na stacji kolei, dzięki której mogłam dojechać do Grasse – miasta perfum, urzekła mnie muzyka. Mężczyzna na pianinie uprzyjemniał czas podróżnym. Rozmarzyłam się, gdyby tak u nas w Polsce na lotnisku Chopina, można było posłuchać muzyki naszego rodaka na żywo. Byłoby nie tylko romantycznie, ale i niezwykle.