Droga z Parku Etosha do wodospadów w Ruacana prowadziła przez 350 km. Z Etoshy od strony Oshivelo jechaliśmy trasą B1, następnie przejechaliśmy krótki odcinek C46 i dojechaliśmy do Ruacana drogą D3618. Za miasteczkiem Oshivelo krowy chodzą po ulicy, ograniczenie prędkości do 60 km/h i często znak UWAGA KROWA. Nikt nie prowadzi tego bydła. Jest 13:06, pogoda jest zmienna, raz świeci słońce, po chwili i krótko pada deszcz. Zatrzymujemy się, by zatankować w miasteczku Omuthija. Nazwałam je miasteczkiem bankomatów: FNB, Standard Bank, Bank Windhoek, oprócz tego są: stacja Shella i restauracja. Tomek tankuje na stacji, ja weszłam do budynku i rozglądam się wokół. Małe okna, ciemne posadzki tworzą wieczorową atmosferę. Wybiło juz południe, ale to miejsce nadal śpi. Przy barze siedzi przystojny czarny mężczyzna. Jedną nogę położył na ławce, drugą swobodnie buja. Gdy mnie zauważył, pomachał ręką w geście witania.
Hello!
Pomimo tego przyjaznego gestu nie zostaliśmy tam długo, zresztą wcale nie byliśmy głodni. W Etoshy zjedliśmy śniadanie: sadzone jajka, które na południu Afryki nazywane są po angielsku sunrise – co znaczy zachód słońca. Od tej pory sadzone jajka, które zazwyczaj jadam rano przypominają mi gorące wieczory. Jadąc samochodem skubałam winogrona, popijałam sok z guawy, który jest moim najsmaczniejszym namibijskim napojem. Zaspokaja pragnienie i słodzi zmysły.
Celem była północna granica Namibii.
W drodze uważnie obserwowałam co dzieje się wokół. Jak żyją ludzie? Zauważyłam budynek szkoły pomalowany na biało. Wokół dzieci biegły w jednolitych niebieskich koszulach, chłopcy w granatowych spodniach, a dziewczynki w granatowych spódniczkach, każdy uczeń w ręku trzymał niedużą torbę – rozmiar przedszkolnego worka z czasów PRL. Pomyślałam, że dobrze, że nie muszą dźwigać tyle książek, co dzieci w Polsce. Jadąc dalej czytałam napisy na budynkach: po prawej stronie HAPPY LIFE SHOP, po lewej NEW WORLD BAR. Na zewnątrz jest 29 °, jest godzina 14:19. – czuć sjestę. Plecione kosze, jak u nas w Rudniku nad Sanem stoją w granicach wystawienniczego stoiska. Brakuje tylko sprzedawcy. Czas płynie wolno. Krowy przechodzące przez drogę, nie śpieszą się i utrudniają nam przejazd. Narzekając wspominamy, że na południu Namibii nie było tyle krów, ani samochodów. A tu teraz jest inaczej. Udaje nam się wyprzedzić toyotę, która blokowała nam drogę. Ciekawa tego, kto prowadzi, wychylam się i widzę przy kierownicy młody chłopak, obok niego jeszcze młodszy, wyglądali na 12-13 latków.
Przejechaliśmy miasteczko Ondangwa. Po prawej minęliśmy HOTEL FANTAZJA. Przerwa w raportowaniu. Pozostało 33 km do Oshakati. Budzi się mój zmysł węchu, gdy wzdłuż drogi widzę mięso wiszące na hakach, przymocowane do balii tworzących dach. Dziwię się, że sprzedają mięso przy drodze, a po chwili przypominam sobie, że w Jerozolimie też takie widziałam wiszące olbrzymie rozciągnięte sztuki mięsa wywieszone dla zachęty kupców i turystów. A temperatura sięga już 31°. Jedziemy powoli pomiędzy 30 a 50 km/h. W Oshakati droga dwupasmowa, światła zatrzymują nas na przejściu dla pieszych, chociaż nikt nie idzie. Jedziemy wzdłuż miasta. Na C46 mogliśmy w końcu przyspieszyć. Na tej drodze stoją autostopowicze, samochody reagują, zatrzymują się, pasażerowie wsiadają. Przejechaliśmy, pozostaje nam droga asfaltowa D3618 prowadząca do celu do Ruacana. Pozostajemy na noc na campingu w Ruacana.
Mallarone, na dzień i na noc pamiętaj. Przypominał Tomek.
Zapewniam samą siebie, choć nienawidzę łykać tabletek, zmuszam się do tego. Nie mam pewności, że ustrzegę się przed malarią, ale to miejsce na pewno jest zagrożone tą chorobą. Pozostaje wytrwać i brać mallarone.
Na naszym campingu spotkaliśmy trzech facetów z Holandii, którzy podróżowali na motorach. Najpierw przypłynęli statkiem do Durbanu, a następnie przez RPA, Zimbabwe, Namibię, łącznie 4 500 km przemierzali na motorach. Oni wyruszyli do Swakopmund, tam gdzie my już byliśmy, a my tam, gdzie byli już oni do Ruacana Falls.
Z malowniczego miasteczka Ruacana, położonego w górach jedziemy asfaltem przez 18 km do miejsca widokowego.
Kunene w dolnym biegu tworzy liczne progi i wodospady największy z nich to Ruacana o wysokości blisko 124 m. Stoimy i patrzymy, próbujemy rozmawiać, ale wodospad wydaje takie odgłosy, że zagłusza nasze słowa.
Zresztą i tak zaniemówiliśmy na jego widok. Przez chwilę zostaję sama na granicy między Namibią a Angolą, miejscem odległym od domu o ponad 12 000 km. Zeszłam ok. 15 metrów niżej od głównej drogi. Stoję na kamieniu, by nie mieć bezpośredniego kontaktu z ziemią. Nie wiem, co żyje na tej ziemi i na czyj domek stanęłam. Na stopach mam kilka skórzanych paseczków, to są moje sandały. Nie jest to odpowiednie obuwie w Afryce. Dlatego uciekam od myśli, które ściągają mnie ku ziemi i wpatruję się w wodospad. Jest tęcza. Zewsząd pachnie wilgocią trawy, drzew i skał. Po chwili słyszę głos Tomka.
– Cheetah chodź szybko!
No cóż. Ufam mu. Nie zastanawiam się. Pewnie, jakbym tam dłużej została, prędzej czy później, by mnie coś zjadło. Biegnę. Pewnie znalazł coś ciekawszego.
– pośpiesz się, wsiadaj do samochodu.
Jedziemy za ambulansem.
– Powiedziałem im tylko, że zazdroszczę Wam takiej pracy, no i, że jesteśmy z Polski, a jeden z nich, chociaż miał coś ważnego do przewiezienia w innym kierunku, mówi do mnie:
– Wsiadajcie do samochodu, pokażę Wam drogę na samo dno wodospadu.
Przejeżdżamy przejście graniczne Namibii z Angolą. Otwierają bramkę. Dojeżdżamy do parkingu. On nas kieruje, gdzie mamy jechać i zaparkować. Instruuje: zostawcie samochód i pieszo po schodach w dół zejdźcie do samego końca. Schody są mokre. Po drodze wybrzmiewają jego słowa coraz wyraźniej, ostrzegawczo:
– Nie podchodźcie za blisko wody, bo tam są krokodyle i jeszcze inne.
Za każdym skrętem w dół widok stawał się coraz piękniejszy, a schody coraz bardziej mokre. Schodziliśmy uważnie, krok po kroku, schodek po schodku, aż każdy schodek był mokry, a sandały chlipały. Znaleźliśmy się poniżej tęczy, którą jeszcze niedawno podziwiałam z góry. Byliśmy mokrzy od opadających wód, i ta wszech obecna wilgoć, która nas przenikała. Brakowało powietrza, a obiektyw w aparacie w ciągu kilku minut „spocił się”. Tu nie było bezpiecznie. Byliśmy całkowicie sami. Gęsta roślinność i dynamiczne wody tworzyły obraz i dźwięk wyreżyserowany na potrzeby scenerii dżungli, ale to nie była fikcja, do której ukradkiem się przenieśliśmy. To była rzeczywistość. Angola stała przed nami, a Namibia pozostała za nami. W głowie miałam słowa tego człowiek z ambulansu.
–Pamiętajcie, że gdy usłyszycie syreny musicie szybko wspinać się po schodach, bo znaczy to, że Angolczycy wypuszczają wodę ze swojej zapory.
Na rzece Kunene istnieje system 29 tam i zapór wykorzystywanych przez elektrownie wodne. Dostarczają one prądu Angoli, Namibii i RPA. Ochrona tych zapór była oficjalnym powodem interwencji wojsk południowoafrykańskich podczas wojny domowej w Angolii[1].
Nie wiem czy w tych warunkach można by jeszcze było usłyszeć dźwięk syreny. Krokodylów tam chyba nie było, zbyt niespokojna woda, a inne, o których nam mówił człowiek z ambulansu, kto wie? Zbyt mało czasu, by kontemplować, ale wystarczająco, by zapamiętać to pierwsze wrażenie na całe życie.
W pobliżu Namibii jest jeszcze większy wodospad, dwa razy większy od wodospadu Niagary – Wodospad Wiktorii (Victoria Falls). Leży na rzece Zambezi, która stanowi granicę między Zambią a Zimbabwe. Fran Sandham w Samotnej wędrówce przez Afrykę skłonił mnie do wspomnień i odpowiedzi na kilka pytań, które sobie zadałam: Jak jest głęboko? Czy wpada się jak kamień w wodę?
On pisze tak:
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
![]()
Zastanawiam się, jak by to było zanurzyć się w wodospadzie. Pewnie nie czułoby się spadania, bo szeroka kurtyna wody natychmiast porwałaby człowieka w nicość i zmiażdżyła w śmiertelnym uścisku. Zaskakujące, ale jedna osoba przeżyła taki wypadek. W 1904 roku niejaki Trooper Ramsay stracił wiosło, pływając nad wodospadem, i runął w dół. Policjant później wyłowił jego ciało z Zambezi. Jakież było jego zdumienie, gdy topielec nagle ożył i zaczął pluć wodą, klnąc przy tym jak szewc. Ramsay wyszedł z wypadku jedynie z lekkimi siniakami i bezkonkurencyjną historią do opowiadania w pubie[2].
Wiem, jak niechcący i łatwo można zgubić w rzece wiosło. O! nie! Nie pływałam w wodospadzie. Pływaliśmy tylko w Dunajcu na kajaku, wzdłuż Pienin, w pierwszych dniach maja. Było ciepło, ale temperatura wody nie przekraczała 5°. Wpadliśmy w cofkę. Woda zawirowała i wkręciła nas wywracając z kajaka. Wtedy jeszcze trzymałam wiosło, nawet gdy szłam na dno. Puściłam, gdy poczułam, jak mnie Tomek wyciąga na powierzchnie. Plułam wodą, ale nie klęłam, jak Trooper Ramsay. Patrzyłam z przerażeniem. Bez wioseł, kajaka, w koszulce, spodenkach i sandałkach, ale z kapokiem. Gdybym była bez kapoka najprawdopodobniej zostałabym na dnie. Płynęliśmy z biegiem rzeki próbując znaleźć odpowiedni brzeg. Byłam tak przerażona i zmarznięta, że płynęłam szybciej niż kiedykolwiek w życiu.
Wtedy w Ruacana, gdy wyszliśmy na górę i znów patrzyliśmy na tęczę, tęskniłam za tym miejscem, bo wiedziałam, że już tam nie wrócę. W dali widać było drogę prowadzącą przez góry wzdłuż granicy z Angolą do Wodospadu zwanego Epupa Falls. Droga ta w okresie deszczowym była nieprzejezdna dla jednego samochodu. Dlatego wyprawy po Afryce warto organizować na dwa samochody, na dwie rodziny. Byliśmy sami. Nie ryzykowaliśmy. Pojechaliśmy do Opuwo szutrem, na którym w pewnym miejscu rozsypane było na kilkanaście metrów szkło po butelkach. Jechaliśmy wolno i z daleka zauważyliśmy, jak słońce odbija blask w szkle. Tomek zwolnił, w pobliżu nikogo nie było, wysiadłam, zebrałam co większe kawałki i wyrzuciłam na brzeg. Przejechaliśmy. Dalsza droga prowadziła nas przez pola i czasami widziałam małe gospodarstwo. Poza tym nikogo przez długi czas nie widzieliśmy. Pola uprawne i nieurodzaje roztaczały się wokół szutrowej drogi. Potem minęliśmy chłopka, który prowadził bydło, sam jadąc na ośle. Zatrzymaliśmy się pozdrawiając go, wtedy minął nas młody chłopak. Biegł w tym upale.
Uciekał przed kimś ?
Nie zdążyłam go zapytać.
Był zwiastunem, że wioska jest w pobliżu.
[1] Ryszard Kapuściński: Jeszcze dzień życia. s. 128.
[2] Teede, J., i F., The Zambezi: River of the Gods,, Za: Sandham, F., Samotna wędrówka przez Afrykę, s. 162