Park znajduje się w północnej części Namibii, 460 km od Windhuk stolicy kraju. W 1907 roku, gdy powstał Park Narodowy Etosha granicę jego sięgały, aż do rzeki Kunene na granicy Namibii z Angolą. Powierzchnia wynosiła plus, minus 80 000 kilometrów kwadratowych. To jest prawie jedna czwarta Polski. Nazwa Etosha znaczy w lokalnym języku „iść na patelnię”, albo „gdzie jest patelnia ?” Po angielsku nazwa ta jest różnie interpretowana na przykład jako „Miejsce suchej wody” albo „Wielkie białe miejsce” albo „Miejsce opustoszałe”. Obecna powierzchnia, po wielu modyfikacjach, uległa zmniejszeniu, ale nadal jest ogromna, przeszło 22 tysiące kilometrów kwadratowych. W Polsce wszystkie dwadzieścia trzy Parki Narodowe zajmują powierzchnię 3 168,22 kilometrów kwadratowych.
Do Etoshy jechaliśmy z Otijwa Lodge Eagles Rest w Waterberg, gdzie spędziliśmy noc. Kamping w Otijwa położony jest pomiędzy wielkimi drzewami akacji. Ustawienie samochodu zajęło nam trochę czasu, ponieważ rozległe gałęzie akacji łączyły się w nierozerwalną koronę. Po rozłożeniu namiotu wysokość naszego domu sięgała około czterech metrów. Jednie żyrafa mogłaby dosięgnąć do gałęzi, które oglądałam z okienka zamkniętego moskitierą. Wiedziałam, że po terenie kampingu nie chodzą ani żyrafy, ani na drzewa nie wciągają swoich ofiar lwy ani lamparty. Można powiedzieć, że jedynym zmartwieniem nawet nie było słońce, które mogło o wschodzie nas obudzić, ale odległość namiotu od toalety. Dlatego istotne przy ustawieniu samochodu był kierunek, na którą stronę będzie się schodziło po rozsuwanej drabinie załączonej do dachu samochodu. W łazienkach były umywalki, lustra, sedesy, prysznice. Ściany zbudowane zostały z czerwonej cegły, ale dachu po prostu nie było. W porze deszczowej można było swobodnie korzystać z kąpieli w deszczówce. Rozkładanie namiotu zajęło nam więcej, niż zwykle czasu, więc kolację przygotowywałam już, gdy słońce zachodziło. Następnego dnia zaraz po śniadaniu wyjechaliśmy. Niektórzy turyści zostają na dłużej w tym miejscu, by obserwować ptaki, springboki, białe nosorożce.
Z Otjwarongo jechaliśmy drogą asfaltową. Po prawej i lewej stronie były tereny otoczone drutami, a na nich wysokie trawy, krzewy, drzewa i wysokie kopce. Często przy drodze można było się zatrzymać na specjalnie do tego przygotowanych miejscach parkingowych. Stały tam drewniane stoliki, ławki, beczki na śmieci. Za Otijwarongo spotkaliśmy pierwszą w Namibii policję na drodze. Sprawdzali radarem prędkość pojazdu. Jechaliśmy prawidłowo 120 km/h. I nie zatrzymali nas. Z Otijwarongo odbiliśmy na wschód drogą B1 do Tsumeb. W tych okolicach drogi były kręte, co rzadko spotyka się w Namibii. Takie drogi występują tylko w terenach położonych pomiędzy wzniesieniami. Większość dróg jest prosta, ciągną się one kilkaset kilometrów, aż do znudzenia, bo często nikogo się na nich spotyka, żadnych kierowców w samochodach, żadnych na rowerach, a tym bardziej przechodniów. W okolicach Tsumeb znajduje się największy na świecie żelazny meteoryt Hoba. Naszym celem była Etosha. Już 90 km przed Parkiem zaczynały się lodge dla turystów.
Naszym celem było Halali Camp, który znajduje się w środkowej części Etoshy. W Parku mieszkają bawoły, lwy, lamparty, czarne nosorożce, słonie, różne gatunki antylop, żyrafy, guźce, różne rodzaje ptaków, gadów i płazów. Do Parku prowadziła droga asfaltowa, dzięki czemu jechało się bardzo dobrze. Drogi w Parku były szerokie i co jakiś czas ustawione były drogowskazy, wskazujące kierunek poruszania się i miejsca, do których można było trafić. W tym Parku dozwolona była prędkość 60 km/h. Na dużej zielonej tablicy były znaki zakazu. Nie wolno karmić zwierząt, nie dozwolone jest jeżdżenie na rowerze ani kładem, nie można zwiedzać Parku z domowym zwierzęciem. Był nakaz pozostania w samochodzie z wyjątkiem wyznaczonych miejsc, tego znaku spodziewałam się przy Campie Halali, bo tam zamierzaliśmy rozbić nasz namiot. Nie wolno było też jeździć po Parku samochodem z otwartym dachem, jakie zazwyczaj używane są na safari w środkowej Afryce. Oddzielny był też znak zakazu dla tych, którzy lubią siadać w otwartym oknie. Zakazane też było jeżdżenie po zmroku i jeżdżenie poza wyznaczonymi trasami w Parku. W Parku w Etoshy zaraz po przejechaniu bramy widziałam bardzo dużo zwierząt. Zatrzymaliśmy się przy wodopoju, tam kręciły łbami zebry, małe źrebiątka podskakiwały, majestatyczne antylopy kudu, spokojnie i czujnie nachylały głowy, by zaczerpnąć wody. Zaczynał się teren Etosha Pan, przez który płyną, wpływają efemeryczne rzeki Oshigambo, Ekuma, Omurambo. Rzeki te tworzą basen w Etosha Pan w porze deszczowej. Teren zajmuje 4731 kilometrów kwadratowych. Do Campu Halali droga prowadziła wzdłuż Etosha Pan. Gdy pozostało 32 km do Halali Camp na naszą drogę wyszedł słoń. Niebo było szaro-bure, jakby burza poszła w innym kierunku, ale słoń, który szedł przed nami prawie zasłaniał nam całą drogę. W Namibii żyją największe słonie na świecie, osiągają wzrost czterech i pół metra. Ten słoń był olbrzymi, wysoki i miał szerokie plecy i ciężki brzuch . Gdy podniósł nogę, zauważyłam spodnią stronę stopy, gąbczastą i miękką.
Daphne Sheldrick wraz z mężem Dawidem opiekowali się przez całe swoje życie osieroconymi słoniami, nosorożcami, zebrami w Narodowym Parku Tsavo w Kenii. W swojej książce „Afrykańska love story. Miłość, życie i słonie” relacjonowała, że jej córka Jill, jak była mała bawiła się ze słoniami i traktowała je, jak dzieci w Polsce psy, chomiki czy koty. Jedno z jej wspomnień wyraźnie mogłam sobie wyobrazić i dzięki temu też zrozumieć naturę słonia.
„Jill przeniosła się z całym kramem pod grube nogi słonicy i kontynuowała zabawę pod jej rozłożystym brzuchem. Wiedziałam, że słonie są bardzo uważne i nie stratują nikogo przez przypadek. Mogłam tez się przekonać, że Fatuma kontroluje każdy ruch małej, obmacując ją mięciutka trąbą i co rusz zerkając w dół łagodnymi brązowymi oczami, okolonymi firanką rzęs długości mojej dłoni. Z tych lśniących oczu wyzierała spokojna inteligencja stworzenia, które myśli i rozumie[1]”.
Ten słoń szedł powoli środkiem drogi. Miał pomarszczoną, grubą skórę i nie byłabym w stanie wyobrazić sobie, że jest miękka, gdybym nie głaskała słonia. A Daphne napisała:
„Wciąż zdumiewała mnie delikatność słoniowej skóry – choć gruba i porośnięta szorstką szczeciną, była gąbczasta w dotyku i reagowała nawet na muśnięcie piórkiem. Podzielona na wyraźne segmenty, niczym olbrzymia, zszywana ze skrawków kołdra, na zadzie zwisała luźno, przypominając workowate szarawary[2].”
Przez kilkanaście minut patrzyłam na zad słonia, ogon zakończony elastycznym włosiem i śledziłam wzrokiem jego kroki licząc, że przejdzie na pobocze porośnięte zieloną trawą. Dziwiłam się, że wolał spacerować po szutrowej drodze rozgrzanej od rana afrykańskim słońcem. Temperatura na zewnątrz wynosiła 34 stopnie Celsjusza. Niebo poszarzało, w oddali widać było błyskawice. Po chwili zagrzmiało. Nasz przewodnik nie schodził z drogi. Wiedziałam, że warto uszanować jego wolę. To był największy słoń, jakiego kiedykolwiek widziałam.
Szeroko rozłożył uszy, a zatem był jeszcze dwa razy szerszy. Czy słyszał grzmoty nadchodzące od wschodu ? Czy wiedział, co będzie za kilkanaście minut ? Wzbudzał we mnie respekt. Do Campu Halali dojechaliśmy w środku burzy. Z nieba lało się solidnymi wiadrami, chcąc nie chcą wykąpałam się w zimnym deszczu, temperatura spadła do 24 stopni Celsjusza, ubrania przemokły do suchej nitki. Musiałam wysiąść z samochodu, by dobiec razem z Tomkiem do recepcji. Deszcz nie ustawał, ten krótki odcinek drogi przekonał mnie, że w porze deszczowej w Afryce ziemia może zgromadzić duże zapasy wody. Do recepcji biegłam, wpadając w głębokie kałuże. Ślizgałam się w sandałach, bo nadal jeszcze nie miałam zwyczaju wkładać butów trekkingowych, które lepiej się sprawdzają w afrykańskich parkach. Tomek biegł obok mnie, po jego twarzy strugami płynęła woda, grzywka nienaturalnie wyprostowała się i końcówki włosów wchodziły do nosa. Oboje wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo rozłożyć namiot w takich warunkach. Tomek szybko podjął decyzję i wziął klucze do domku.
Przyznam, że byłam zadowolona z takiego obrotu sprawy. Jeszcze bardziej ucieszyłam się, gdy zobaczyłam domek, a w nim na ścianie obrazy z fotografiami słonia. Ten domek nazywał się Elephant. To był największy prezent na moje urodziny od Tomka, które miałam tego dnia. Czułam, że miał też w tym udział nasz olbrzymi przewodnik, który zwolnił czas naszego dojazdu do Halali Camp. Zostaliśmy w tym domku trzy noce. Następnego dnia przejechaliśmy po Parku 120 kilometrów. Żaden słoń nie wyszedł nam na drogę. Widziałam, jak bawiły się młode antylopy, zebry, jadły i poiły się rodziny roślinożernych zwierząt. Żyrafy wystawiały głowy ponad wszystkie zwierzęta, wyglądały jakby grały w filmie „Park Jurajski” Stevena Spielberga. Ostatniego dnia w Etosha Park setki roślinożerców wychodziły nam na drogę, ale nie było wśród nich słonia.
[1] Daphne Sheldrick, Afrykańska Love story. Miłość, życie i słonie, s.140
[2] Daphne Sheldrick, Afrykańska Love story. Miłość, życie i słonie, s. 142
Dorotko piękne zdjęcia. Rozumiem Twój zachwyt. Słonie to przepiękne zwierzęta, majestatyczne, groźne, ale niezwykle opiekuńcze i delikatne zarazem. To wielkie szczęście móc zobaczyć je na wolności.