Wodospady Wiktorii

Wodospady Wiktorii znajdują się na rzece Zambezi na granicy Zambii i Zimbabwe. Uważane są za jeden z siedmiu naturalnych cudów świata.

W języku plemienia Makololo wodospady nazywają się Moasi-oa-Tunya, co oznacza „mgła, która grzmi”. Ludzie z plemienia Makololo przywieźli łodzią Davida Livingstona na wyspę, z której po raz pierwszy zobaczył wodospady. Było to 16 listopada 1855 roku. Livingston uważany jest za odkrywcę wodospadów. To on nazwał je Wodospadami Wiktorii na cześć Wiktorii , królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii. O Wodospadach wcześniej już wiedzieli portugalscy kupcy, burscy myśliwi, ale ich przekaz nie utrwalił się tak, jak Livingstona. 17 lutego 2014 roku dotarłam po długiej przeprawie z Johannesburga, przez całą Botswanę aż do granicy Zambii. Całą podróż wraz z mężem odbyłam samochodem wypożyczonym w wypożyczalni Bushlore. Z miejscowości Nata, gdzie poznaliśmy Petera i jego żonę Linette, jechaliśmy za nimi. Pomogli nam przeprawić się promem przez rzekę Zambezi, przez granicę Botswany i Zambii i wskazali nam hotel Zambezi Sun nad samymi Wodospadami Wiktorii. Już pierwszego dnia poszliśmy nad Wodospady Wiktorii. Pod wpływem promieni słonecznych i uderzających o skały lawinowych fal pojawiła się tęcza. Stanęłam na moście i wyciągnęłam dłoń, by uchwycić tęczę, by zbliżyć się do niej, tak by tworzyła nade mną kolorową aureolę. Zdjęcia nie przetrwały próby czasu. Pomimo tego poetycki obraz Wodospadów zarejestrowany przez Livingstona pozostanie ze mną na zawsze.

Widok tak piękny, że musieli się w niego wpatrywać aniołowie w locie. (…) Poranne słońce ozdabia te smugi pyłu wodnego podwójnymi i potrójnymi tęczami. Wieczorne słońce dodaje z gorącego, rozpalonego nieba żółtozielone barwę, która sprawia, że otchłań wygląda niczym dół bez dna. W tym lesie nie siada, nie śpiewa i nie buduje gniazda żaden ptak. (…) Słońce, gdzie indziej tak obezwładniające, nie przenika przez panujący tu głęboki mrok. W obliczu tego dziwnego Mosi-oa-Tunya łączymy się z tymi, którzy, gdy świat był młody, zaludniali ziemię, powietrze i rzekę istotami podobnymi do śmiertelników. Jakiemu bóstwu jest poświęcona ta straszna otchłań i ten mroczny las, nad którym wisi wieczna chmura[1].

Stanęłam, by podziwiać wodospady i  w ciągu kilku minut moja sukienka była przemoczona. Aparat schowany w etui opakowany workiem foliowym trzymałam na ramieniu. Mleczna mgła kontrastowała z grzmiącymi odgłosami. Było głośno i mokro.

Po terenie należącym do hotelu, wokół basenu, restauracji i ogrodzie chodziły zebry, żyrafy, biegały małpy. Wielu strażników pilnowało porządku i czystości. Zielona, równo przystrzyżona trawa mogłaby być wizytówką Wimbledonu. Ilość i różnorodność dań w restauracji każdego dnia doprowadzała mnie do wilczego apetytu. Trudno było odejść od stołu. Po dwóch godzinach odkrywałam ciągle nowe przysmaki. Skosztowałam ogon krokodyla, kudu w sosie pomidorowym, jagnięcinę w ostrym sosie rozmarynowym, kurczaka w curry, zupę dyniową, fasolkę szparagowa, pomidory z papryczką chilli. Były też dania, które można było sobie samemu skomponować. Codziennie przygotowywane były gofry z dżemami i miodami do wyboru.

Most nad rzeką Zambezi 

Pojechaliśmy pociągiem The Royal Livingstone Express do granicy Zambii i Zimbabwe przez most nad Wodospadami Wiktorii.

Miejsce na budowę mostu na Zambezi wybrał osobiście twórca kolonialnego imperium brytyjskiego, Cecil John Rhodes, który pragnął uczynić z niego główna atrakcję swojego wielkiego marzenia – linii kolejowej łączącej Kapsztad z Kairem. Ten doskonały showman nalegał, żeby most zbudowano tak blisko wodospadu. aby pył wodny moczył wagony. Zaskakujące jest, że Rhodes nigdy nie przyjechał nad Zambezi. W czasie budowy rozciągnięto nad wąwozem ogromną siatkę zabezpieczającą, która zwisała jakieś dziewięćdziesiąt metrów nad rzeką, aby ograniczyć do minimum nieszczęśliwe wypadki. To sensowne zabezpieczenie zawiodło już pierwszego dnia, bo tubylcy zatrudnieni przy budowie, sądząc, że każe im się skakać na tę siatkę, natychmiast zastrajkowali. Uczestników jednej z pierwszych akcji protestacyjnych w Zimbabwe zapewne rozbawiłaby wiadomość, że miłośnicy skoków na bungee sowicie płacą za podobne doświadczenia[2].

Skoki na bungee są reklamowane na wielkim plakacie. Bear Grylls jest twarzą tej reklamy. Mnie nie zachęcił. Pociąg, którym dojechaliśmy na most był urządzony w stylu kolonialnym. Ciężkie zasłony, białe obrusy, kryształowe kieliszki, fotele obite skórą, nocne lampki o sentymentalnym odcieniu światła, wykwintne alkohole i dania podawane przez kelnerów ubranych w garnitury wzbudzały zainteresowanie miejscowych. Stali przy torach i wyciągali ręce z rękodziełem, by sprzedać je, by móc zarobić. Figurki z drewna, kamienia wymagały długiej pracy i cierpliwości. Nie miały w sobie nic powtarzalnego, każdy element był dopracowany. Przypuszczam, że figurki zwierząt, które trzymali chłopcy zaglądający do naszego pociągu pochodziły od miejscowych artystów. Jakimś sposobem to właśnie w Livingston żył, tworzył w swojej pracowni i sprzedawał obrazy Peter Mtonga. Ten, od którego kupiliśmy mozaikę lwa wykonaną z drobnych różnokolorowych kamyczków. Ci byli zaznajomieni ze sposobami wpływania i zachęcania turystów. Chciałam kupić wszystko. Drewniane miseczki, miseczki w kształcie siedzącej żyrafy, drewniane hipopotamy, kamienne lamparty, bransolety, wisiorki. Zasmuciło mnie tylko to, że byliśmy jedynymi, którzy chcieli od nich kupować. Ludzie, z którymi jechaliśmy pociągiem nie ulegli. Nie zwracali uwagi ani na namowy, ani na figurki. Przejazd tym pociągiem kosztował dla dwóch osób 1 815,00 ZMW. 1 Kwach zambijski wynosi 0,21 Złotego. Ceny za figurki były znacznie mniejsze.

Obserwowałam przez okno pociągu przyrodę. Wysokie drzewa, gęsto posadzone pomiędzy urodzajnymi krzewami tworzyły zieloną ścianę oddzieloną od torów. W pewnym momencie dostrzegłam ludzi przechodzących przez tory. Zainteresowałam się i podniosłam z fotela, by się im przyjrzeć. Były to młode kobiety z tobołkami pod pachą i małymi dziećmi na plecach. Nie miały butów, a pośpiesznie przechodziły przez tory i wchodziły do wąwozów. Odwracały się. Oczy ich nieufne mignęły mi przez moment. Jakby się chowały przed kimś. Poczułam się niezręcznie siedząc w ekskluzywnym pociągu, na miękkim fotelu. Maszynista przepuścił je i w tym momencie wręcz zza krzaków wyszedł chłopak i machnął mi przed oczami banknotem. Chciał wymienić się na kilka kwachów. Był to banknot 10 000 000 000 (dziesięciu bilionów dollarów) wydany przez Reserve Bank of Zimbabwe, Harare 2008 rok. Z jednej strony obok wartości liczbowej były dwa zdjęcia. Jedno z krajobrazem granicy pomiędzy Zambią i Zimbabwe a dokładnie tamą na rzece Zambezi. Na drugim zdjęciu był mężczyzna z wiertarką, w okularach i lampą zwaną czołówką przyczepioną z przodu nad kaskiem. Pracował w rękawicach, które sięgały łokci. Z drugiej strony banknotu były trzy kamienie położone na sobie, a obok nich napis I promise to pay the bearer on demand. Obiecuję zapłacić okazicielowi na żądanie. Jak dojechaliśmy do granicy, sprzedawców było coraz więcej. Zakupiliśmy hipopotama z drewna, lamparta wykutego w kamieniu, miseczki i wszystko, co chcieli sprzedać.  Dopytywali:

-Skąd jesteście?

-Z Polski.

-Dzień dobry, Dziękuję

Usłyszałam w swoim ojczystym języku. Te dwa słowa usłyszane po polsku na granicy Zambii i Zimbabwe przybliżyły odległość około 13 000 kilometrów od Polski. Ten pociąg, który przejeżdżał wtedy dwa razy w tygodniu z Livingston do granicy Zambii i Zimbabwe przez punkty widokowe na Wodospady Wiktorii przewoził ludzi, którzy posiadali pieniądze na atrakcje turystyczne i inne zbytki. Ci ludzie, którzy sprzedawali wyroby z drewna, czy kamienia mogli przeżyć kolejny tydzień za zarobione pieniądze.

W Zambezi Sun zostaliśmy zdecydowanie dłużej. Oddaliśmy samochód, bo nie chcieliśmy znów przejeżdżać całą Botswanę, aby go oddać w Johannesburgu. Przy lotnisku w Livingstone Harry Mwanga Nkumbula udaliśmy się do biura British Airways. Ustaliliśmy datę wylotu, ale zanim wydano nam bilety, musieliśmy pokazać żółte książeczki. Służby kontrolne szukały w niej pieczątek potwierdzających szczepienie na żółtą febrę. Byliśmy zaszczepieni przeciwko żółtej febrze. Ochroniło nas to przed przymusowym szczepieniem w Zambii i 14 dniową kwarantanną. Zdaliśmy sobie sprawę, jak wiele ponieślibyśmy konsekwencji. Taka 14 dniowa kwarantanna wiązałaby się z koniecznością wydłużenia pobytu w Zambii i kupieniu nowych biletów na samolot do Polski z Johannesburga. Na szczęście pobyt nad Wodospadami Wiktorii pozostawił same najlepsze wspomnienia.

 

[1] David Livingstone, Missionary Travels, s. 523.

[2] Fran Sandham, Samotna wędrówka przez Afrykę. Od wybrzeży Atlantyku po Ocean Indyjski. s. 163-164.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *